Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/176

Ta strona została przepisana.

stem szalenie w tobie rozkochanym, jak również wiadomo ci...
Chciał mówić dalej, przerwałam mowę.
— Tak, zawołałam, wiadomo ci, panie, zapewne, co uczyniłam z bukietami, jakiemi mnie uparcie obsypywałeś; wyrzuciłam je oknem i odtąd, uprzedzam, żaden kwiat, pochodzący od pana, nie wejdzie do mego mieszkania. Nie mogę, będąc słabszą fizycznie, znaglić pana siłą, byś wyszedł tąż samą drogą, jaką tu wszedłeś. Lecz oto drzwi. Wyjść proszę!
Książę jak był pąsowym, zbladł nagle.
— Ach! jakże jesteś okrutną! zawołał. Kobiety w ogóle są umiej surowemi w sprawach miłości.
— Mozę w pańskim kraju, z którego pochodzisz, odpowiedziałam.
— Źle czynisz, piękna pani, unosząc się gniewem, mówił uśmiechając się z ironią. Jestem pewien, że pożałujesz tego kiedyś, gdy mnie pokochasz.
Podobna bezczelność doprowadzała mnie do szału.
— Ach! zawołałam, pańskie zuchwalstwo przechodzi wszelką granicę! Nienawidzę cię, nie cierpię! jesteś dla mnie wstrętnym!
— Nie smucę się tem bynajmniej, odrzekł, pokochasz mnie kiedyś.
— Niestety! Wołałabym umrzeć raczej.
— Nie umrzesz, nie! Będziesz zadowoloną z życia i szczęścia! Posiadani wiele cierpliwości. Będę czekał, jak długo zechcesz. Jestem spokojny. I dla mnie chwila nadejdzie.
— Wyjdź pan, proszę po raz ostatni. Inaczej otwo-