Powątpiewanie tu nie istniało wcale. Zdawało mi się, że widzę przed sobą nazwisko księcia Aleosco, iskrzące w ciemnościach nocy. Wstrzymywał się on widocznie przez czas jakiś od jawnego okazywania mi swych względów i sam nawet być może rozsiał wiadomość o swojem wyjeździe, aby uśpiwszy mą baczność, działać.
Cóż o mnie sądzisz, mój przyjacielu? Zdenerwowana i pełna obawy na początku grożącego mi niebezpieczeństwa, w miarę zwiększania się tegoż odzyskałam dzielność i siłę. Oburzenie wzrastało, ale nie obawiałam się wcale. Wsunąwszy rękę do kieszeni, poczułam w niej ukryty mój mały sztylet.
Koń mknął wciąż szybko, wyjechaliśmy po za obręb miasta, zostawiwszy za sobą ostatnie domy przedmieścia. Sanie mknęły po śniegiem usłanej drodze, całkiem mi nie znanej. Po obu stronach tej drogi wysokie drzewa, pokryte szronem, podobne były do widm olbrzymich, wyciągających ramiona pośród ciemności z pod swoich białych całunów.
Szalona ta jazda tak długo trwała, iż o ile sądzić mogłam, ujechaliśmy najmniej mil kilkanaście. Zostawiłam szybę otwartą. Lodowaty wicher wpadał w głąb powozu. Zęby mi szczękały, nie ze strachu jednak, ale z zimna. Nagle, zwolnił się bieg konia. Woźnica wydał odgłos jakiegoś hasła. Posłyszałam skrzypienie zawias jakoby otwierającej się bramy. Sanie zmieniły kierunek i zjechawszy na bok z owej twardej drogi, zagłębiały się do połowy w miękkim śniegu.
Zdawało mi się, że wjechaliśmy w jakąś aleję, wiodącą do zamku, lub jakiegoś ustronnego domu i nie
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/181
Ta strona została przepisana.