Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/186

Ta strona została przepisana.

Weszła służąca, z głębokim jak dnia poprzedniego ukłonem i zastawiła śniadanie, którego nie tknęłam zarówno jak wczorajszego obiadu, ponieważ dla znanych wyżej powodów, postanowiłam jeść tylko chleb i pić wodę.
Dzień wydawał mi się być długim nieskończenie, nie miałam więc sposobu uchronienia się przed przygniatającą mnie nudą.
Okna wychodziły na park obszerny, pokryty śniegiem. Ciemna zieleń sosen, rysowała się smutnie na białości gruntu i szarem tle nieba. Żadna żyjąca istota nie ożywiała rozległego widnokręgu.
Ze zmierzchem ukazała się służąca, ale tym razem w towarzystwie lokaja, który powstawiał świece w kandelabry i zapalił je; następnie położył dwa nakrycia na stole, jedno naprzeciw drugiego. Te dwa nakrycia oznajmiały że książę ukaże się nareszcie. Przygotowałam się na jego przyjęcie uzbrojona w gniew i pogardę.
Wkrótce posłyszałam przyśpieszone kroki w sąsiednim pokoju, drzwi się otworzyły, wszedł książę Aleosco.
Za pierwszem na niego spojrzeniem, zdumienie mnie ogarnęło. Spodziewałam się go ujrzeć zmięszanym, nieco zakłopotanym swym niecnym postępkiem. Omyliłam się jednak. Najswobodniej zbliżył się ku mnie, jak gdyby składając mi poufną wizytę.
Ubrany był w garnitur wieczorowy z nieodstępną na piersiach sprzączką djamentową. Trzymając w lewej ręce kapelusz, podał mi prawą z uprzejmym uśmiechem, do powitania. Cofnęłam mą rękę.
— Dzień dobry piękna pani, a raczej dobry wieczór, rzekł, jak gdyby nie zważając na ów ruch z mej strony.