Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/187

Ta strona została przepisana.

Cieszę się niewymownie, iż mam zaszczyt nareszcie przyjmować cię u siebie.
— Ach! zawołałam z uniesieniem, nazywasz więc pan przyjęciem u siebie, porwanie kogoś przemocą i zamknięcie go na potrójny zamek? Tylko stróże więzienni okazują gościnność tego rodzaju!
Aleosco roześmiał się głośno i usiadł naprzeciw mnie, po drugiej stronie kominka.
— Proszę cię, moja kochana, rzekł do mnie, nie unoś się nadaremnie. Na co się bowiem to przyda? Gdybym cię był prosił byś przyjechała do mnie w odwiedziny, nie zechciałabyś tego uczynić, wszak prawda?
— Ma się rozumieć!
— Wiedząc więc o tem, uwiozłem cię, ale łagodnie, z wszelkiemi przynależnemi względami.
— Lecz to nikczemne, to podle!
— Bynajmniej! Prowadziłem mą grę, nic więcej, bałem ci odwet. Nie mogąc u siebie w domu wyrzucić mnie oknem, wyrzuciłaś mnie drzwiami, co było dla mnie obelgą. Nie nawykłem do czegoś podobnego. Powiedziałem więc sobie: „Musi ona przybyć do mnie, potrzebuję z nią pomówić.“ I oto przyjechałaś, jak widzisz...
— Tak za pomocą nikczemnej zdrady!
— Ale gdzież znowu! Za pomocą maleńkiej zasadzki i to w zupełnie dobrym tonie. I otóż jesteś. Przyjmij swój los dzielnie, z odwagą. Gdy niepodobna unikać czegoś, nie lepiej że z filozofią poddać się temu. Proponuję ci zawieszenie broni. Bądźmy na teraz dobrymi przyjaciółmi. Później zostaniesz mym wrogiem, jeżeli