Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/19

Ta strona została przepisana.

taż sama. Dziesięć luidorów od małej ramy. Jest to dobrze zapłacone, wierzaj mi mój drogi.
— Uważam przeciwnie, wyrzekł artysta. Rzecz, jakiej pap żądasz odemnie, jest wyjątkową. Nie będzie to sztuką, mój dobry, ale podnietą do rozpustnego śmiechu. Smutny obowiązek dla mego pędzla, to maczanie go w pieprzu Kajenny. Pomimo wszystkiego, przyjmuję namówienie, żyć trzeba, a życie jest ciężkiem, żądam wszelako podwyższenia ceny do piętnastu luidorów, inaczej umowa nie przyjdzie do skutku.
— Ma to być ostatnie twe słowo?
— Ostatnie! szkoda czasu na dyskutowanie.
— Zgadzam się więc, ale ty mnie przyprawisz o bankructwo swojemi wymaganiami.
— Bankructwo, biedny człowieku, jakże cię żałuję! mówił Jerzy śmiejąc się głośno.
— Zrób mi na początek cztery obrazy, według oznaczonego planu, mówił Vibert, dalej zobaczymy.
— Z dniem jutrzejszym zabiorę się do tego, lecz dziś potrzebuję pieniędzy. Daj mi pan tytułem zaliczki dwadzieścia pięć luidorów.
Handlarz rzucił się tak nagle, że monokl spadł mu z oka na podłogę.
— Ani grosza! zawołał, ani szeląga! Zrujnowały mnie te wasze zaliczki. Nie złapiecie mnie na nie więcej! Winien mi jesteś tysiąc franków, przedewszystkiem odebrać je muszę. Zresztą nie mam zwyczaju płacić odrazu. Byłoby to głupstwem nie do wybaczenia! Po wykończeniu każdego obrazu wypłacę dziesięć luidorów, potrącając na stary dług sto franków. Sądzę że to słu-