Obszerna garderoba, przyległa do tegoż pokoju, przedstawiała przeciwnie widok jak gdyby toaletowego gabinetu jakiej podstarzałej zalotnicy. W owym pokoju, jak gdyby w aktorskiej garderobie, znajdowały się ustawione rzędami w porządku flaszki, słoiki, pudełka, pomady, perfumy, farby i pudry, mające służyć do zwalczenia spustoszeń, jakie czas we wdziękach poczynił.
Croix-Dieu, nie jeżdżąc nigdy we „dwójkę“ miał pomimo tego trzy konie w stajni i w remizie trzy powozy.
Rzadko kiedy obiadował u siebie, lecz śniadanie jadał codziennie, mając ku temu wykwalifikowaną kucharkę. Służba jego składała się ze stangreta anglika James’a, lokaja i parobka.
Zegar wydzwonił jedenastą godzinę. Lokaj otworzył drzwi salonu, oznajmując:
— Pan Jerzy Tréjan.
— Witaj kochany przyjacielu! zawołał baron, zbliżając się z wyciągniętą ręką ku artyście. Lecz, dodał, spojrzawszy na niego, co znaczy ta zmiana? Wyglądasz jak gość z tamtego świata. Czy jesteś chorym?
— Nie! odrzekł Jerzy.
— Spotkało cię coś nadzwyczajnego?
— Tak, w rzeczy samej.
— Szczęście, czy nieszczęście?
— Sam nie wiem.
— Jeżeli to tajemnica, nie nalegam o jej wyjawienie.
— Tajemnica? powtórzył Tréjan, nie mogę, nie powinienem jej mieć przed tobą. Widzisz mnie upojonego radością, a zarazem zrozpaczonego bez granic!
— Chodzi więc o Fanny Lambert? Widziałeś ją?
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/210
Ta strona została przepisana.