Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/218

Ta strona została przepisana.

w swych drobnych rączkach pałac jak cacko i dwa miljony gotówki! Piękne to nieprawdaż? no! ale godzien tego jesteś w każdym razie.
W pięć minut Jerzy już był gotowym, a chyży kłusak irlandzki barona przebiegł szybko na ulicę Le Sueur.
Fanny, uprzedzona o odwiedzinach, oczekiwała. Podała do pocałunku czoło panu de Croix-Dieu, a rękę, z uśmiechem Jerzemu.
Trudno sobie wyobrazić coś bardziej powabnego po nad tę mniemaną wdowę, przybraną w żałobę. Czarna krepa, ufałdowana w około szyi, podwyższała olśniewającą białość jej cery, a długa powłóczysta suknia żałobna uwydatniała wysmukłe kształty postaci.
— Któżby przewidział, mój przyjacielu, wyrzekła, zwracając się ku Jerzemu, że mówiłam o zmarłym, gdym przed trzema dniami, opowiadała ci moje życie.
— Bóg skruszył okowy sprawiedliwie! zawołał młodzieniec! Ów gbur bezrozumny, przez którego tyle cierpiałaś, zasłużył na śmierć podobną!
Fanny dotknęła dłonią ust Jerzego.
— Milcz, proszę! zawołała. Za życia być może, książę był mi nienawistnym, po zgonie, szanować go tylko należy!
— Niech będzie, jak żądasz, rzeki Tréjan. Tak w tem, jak i we wszystkiem, pragnę być ci posłusznym. Ów człowiek był zaporą mojemu szczęściu, zniknął, wieczny pokój jego duszy. Zapomnijmy o nim! Teraz możesz mnie kochać, być kochaną, szczęśliwą.
— Tak, wyszepnęła Fanny, ale zbyt wcześnie mówisz mi o tem. Widzisz, żem okryta żałobą.