miesięcy, a Jerzemu wolno będzie bywać codziennie jako narzeczonemu, w pałacu przy ulicy Le Sueur.
Wprowadzamy czytelnika ponownie do pracowni Jerzego Tréjan, we dwa tygodnie, po wyż opowiedzianych wypadkach.
Obszerny ów pokój z najwyższą starannością jest przyozdobionym, w chwili, gdy przestępujemy próg jego.
Na nowej staludze, rozpięte białe płótno przy nąjkorzystniejszem świetle, oczekuje na przyjęcie mającego narodzić się szkicu.
Tréjan przechadza się ze szczególną starannością przybrany w swój kostjum artystyczny, czarną aksamitną marynarkę i jasne pantalony. Nie oczekuje on jednak na Fanny Lambert, jak można sądzić z pozoru, ale na pana de Grandlieu mającego przybyć wraz z żoną na jej pierwsze posiedzenie do portretu.
Herminia, nie będąca dotąd nigdy jeszcze w żadnej malarskiej pracowni, cieszyła się naiwnie z tego pierwszego seansu, jak podróżą w jakiś kraj, dotąd sobie nieznany. Średniowieczne kufry, stojące w pracowni, stara porcelana, fajanse, zżółkniałe sztychy i szkice zawieszone na ścianach, wszystko to zwracało jej uwagę, zdumiewało ją i wyznała głośno, iż artyści wydają się jej być najszczęśliwszymi ludźmi na świecie.
Pan de Grandlieu słuchał z dobrotliwym ojcowskim uśmiechem szczebiotania swej młodej żony, chwilami jednak znikał ów uśmiech na jego ustach i posępniało spojrzenie.