niła już według wartości.
Jerzy przyjął w milczeniu to tak pochlebne zdanie swojego gościa.
— Bardzo to być może, odrzekł po chwili, nieszczęściem jednak nie jestem w stanie zmienić położenia. Ono to panuje nademną, przygniata mnie i uciska. Jestem ubogim i nie przestanę nim być nawet przy największej pracy. A gdyby spadł mi z nieba jakiś niespodziewany majątek, mówię ci szczerze, baronie, iż nie pracowałbym wcale. Nie jestem stworzony do walki z życiem. Nie posiadam ambicji, pogardzam chwałą, pragnę jedynie spoczynku.
— Pod wyrazem spoczynek, rozumiesz życie zabaw i rozkoszy? nieprawdaż.
— Nie zaprzeczam, jest to jedynem mojem marzeniem!
— Potrzeba by ci było, ot tak, do ośmdziesięciu tysięcy liwrów renty, małego pałacyku, rozkosznego gniazdka wysłanego jedwabiem, napełnionego przedmiotami sztuki. Obok tego, koni pełnej krwi, powozów z dobrej fabryki, pierwszorzędnego paryzkiego krawca i modnych buduarów.
— O! tak, tak! wyszepnął Jerzy z głębokiem westchnieniem, potrzeba mi tego wszystkiego, lecz powiedziałem, jest to marzenie!
— Które urzeczywistnić się może.
— W jaki sposób? Jakim cudem? Zkąd by miało spaść na mnie jakie dziedzictwo, nie posiadam krewnych, ani rodziny.
— Można zostać bogatym za pomocą małżeństwa tak dobrze, jak zapomocą sukcesji.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/28
Ta strona została przepisana.