Fanny Lambert, rzuciwszy mufkę na krzesło, siadła przed kominkiem.
— Mówisz prawdziwe, gorące uczucie, zawołała śmiejąc się wesoło. Ależ to ciekawe. Opowiedz mi wszystko, baronie, opowiedz.
— Lecz powóz czeka na ciebie.
— Niech czeka. Jerzy więc obrał ciebie za powiernika?
— Tak, pomimowolnie. Wybadałem go tak zręcznie, że ani się spostrzegł. Ten chłopiec szalenie w tobie jest rozkochanym. Na pamiątkę zrobił sobie twój portret. Jest to coś cudownie pięknego! Ofiarowałem mu zań bajeczną cenę, nie przyjął jej, mimo że się znajduje w wielkich kłopotach pieniężnych.
— Biedny chłopiec! szepnęła Fanny.
— Żałujesz go?
— Ma się rozumieć! Znam ja podobnie przykre położenie z własnego doświadczenia.
— I w dodatku ów biedak zakochał się w tobie.
— Co do tego, należy się jeszcze przekonać. Ale dla czego wówczas, gdym była u niego, nie pokazał tego, jak mówisz, tyle pięknego portretu?
— Ponieważ obawia się, abyś go nie zażądała dla siebie, czego wówczas odmówić by ci nie mógł, a zachować go pragnie.
— Wiesz co, baronie? poczynam teraz wierzyć twemu opowiadaniu. Tak, to podobne do pierwszych blasków miłości. Powiedz mi zatem, czy w razie, gdybyśmy snuli dalej nasze plany, Jerzy gotów byłby mnie poślubić?
— Być może.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/42
Ta strona została przepisana.