dawnych znajomych, żebrząc o kilka sztuk monety na kawę i tytoń. Chcesz-że go zaślubić? Uprzedzam; iż całem sercem, najchętniej uczyni cię markizą.
Fanny wzruszyła ramionami.
— Żartujesz sobie ze mnie, baronie, zawołała. Stawiasz umyślnie kandydatów nie do przyjęcia.
— Cóż chcesz? robię co mogę. Przedstawiam ci markizów, jakiemi mógłbym rozporządzić. Czyż moja wina, że ci się nie podobają? Wróćmy więc do naszej pierwotnej propozycji i pozwól się przekonać, że Jerzy Tréjan jest jak gdyby dla ciebie na męża stworzonym, nie znajdziesz odpowiedniejszej partji, przysięgam!
— Tak sądzisz?...
— Niezaprzeczenie. Dzienniki nasze bywają złośliwemi; kronikarze mają ostre zęby. Paplają o wszystkiem. Małżeństwo Fanny Lambert może im podać obfite żniwo ku temu, wyjątkowe zaś stanowisko naszego przyjaciela Tréjan’a mogłoby przywieść tych panów do stanowczego milczenia. Odjęłoby ono im chęć do głoszenia publice z różnego rodzaju półsłówkami i domyślnikami swych uwag, iż kupujesz sobie nazwisko i tytuł za dwa miliony.
— Jakże temu zapobiedz? Gdy mówiąc to, powiedzieliby prawdę?
— Ja zobowiązuję się dowieść publicznie w sposób przekonywający, że zaślubiasz sławnego człowieka otoczonego chwałą i bogatszego od ciebie, bo jeśli ty posiadasz sto tysięcy liwrów rocznej renty, on zarabia sto pięćdziesiąt.
— Jakto, mógłbyś dowieść tego, baronie?
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/50
Ta strona została przepisana.