Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/78

Ta strona została przepisana.

przebudź-że się, ty śpiochu!
Oktawiusz drgnął i otworzył oczy, ale nie mogąc zebrać pomieszanych myśli, jak się nieraz zdarza podczas twardego snu dziennego, przymknął je powtórnie, wołając:
— Banco!
— Zgoda! nie stawiam temu przeszkody, lecz najprzód rozbudź się, przyjdź do przytomności, jest to rada dobrego twego przyjaciela, mówił Croix-Dieu.
Oktawiusz przetarł rękoma swe senne oczy, ziewnął kilka razy, wyciągnął się, ruszył nogami w prawo i lewo, a odzyskawszy przytomność, zawołał:
— Ach! to ty, baronie? do czarta! zkąd wziąłeś się tu przy mnie? Wyobraź sobie, iż śniłem, że jestem u Reginy, ciągnąc bank. Jakież to głupstwo nieprawdaż? Otrzymałeś zapewne mój liścik i byłeś tyle uprzejmym żeś przyszedł do swego Oktawiusza. Bardzo pięknie z twej strony.
Mówiąc to, młodzieniec przybrał pozycję pół horyzontalną i ściskał rękę przybyłego.
Biedny Oktawiusz, ów starzec dwudziestoletni, anemiczny, z sił wyczerpany, był jeszcze mimo tego wszystkiego pięknym chłopcem. I pominąwszy ów brak w nich poczucia moralnego, jego wady i szaleństwa ażeby z nim nie sympatyzować, należałoby mieć serce ze stali.
Tak, twierdzimy to szczerze i postaramy się przekonać o tem niezadługo czytelników. Ów bezrozumny pustak kochać się dawał.
Był on młodzieńcem wysokiego wzrostu, atak szczupłym, iż najlżejszy powiew wiatru, zdawało się, złamie