— Gorzej niż to.
— Uzyskałeś wyrok sądowy?
— Nic by to nie znaczyło.
— Cóż więc nareszcie zamierzasz uczynić?
— Przychodzę zrobić zajęcie, panie baronie. Przekonasz się pan o tem zaraz naocznie, skoro masz zamiar wejść do pałacu. Jeden z wierzycieli nakazał mi działać z wyjątkową surowością i nie przyjmować od dłużnika żadnych oznaczać terminów, ani zaliczek.
— O jakąż sumę tu chodzi?
— Głupstwo, drobnostka. Pan de San-Rémo widocznie źle stoi w pieniężnych interesach, jeśli nie jest wstanie zapłacić tak drobnej kwoty.
— Ileż to wynosi?
— Trzy tysiące franków, do trzech tysięcy pięćset z kosztami.
Pan de Croix-Dieu, wyjął z kieszeni pugilares, a wydobywszy zeń trzy banknoty po tysiąc franków i jeden pięćset-frankowy, podał je komornikowi.
— Oddaj mi pan papiery, rzekł do niego. Ja ten dług płacę za markiza.
Zamiana szybko się odbyła i baron wszedł do pałacu.
Oczekiwano właśnie na niego i zaraz po jego przybyciu zasiedli wszyscy do siołu.
Śniadanie odbyło się bardzo wesoło, dzięki dobremu humorowi pana de Croix-Dieu, bawiącego obecnych swym niezrównanym dowcipem. Mówiąc jednak i jedząc wiele, pił mało i ukradkiem spoglądał badawczo na młodego markiza, jak gdyby pragnąc wyczytać myśli tego człowieka.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/91
Ta strona została przepisana.