Andrzej de San-Rémo, usiłował okazywać się wesołym, udany jednak ów humor nie oszukał wprawnego badacza. Baron, powiadomiony o szczegółach rozmową mianą z komornikiem, nie dał się złudzić tej gorączkowej wesołości młodzieńca, pomimo wszystkiego dźwięczącej fałszywie, wybuchającej nagle, hałaśliwie, aby umilknąć w oka mgnieniu, zgasnąć jak petarda wyrzuczona z racy fajerwerkowej. Markiz powściągliwy zwykle i ponury, pił dzisiaj wiele, spełniał całemi kielichami najwytworniejsze wino, widocznie chcąc się odurzyć. Pomimo, iż jak zdarza się ludziom owładnionym przez jedną myśl uporczywą, nie zdołał tego dokonać, pozostał przytomnym i trzeźwym.
— Co się to znaczy? zapytał Croix-Dieu sam siebie. Coś się ukrywa w głowie tego chłopca, jakieś stałe zatrważające postanowienie, mające wkrótce się spełnić. Co? zobaczymy. Nie trzeba go z oczu tracić na chwilę.
Goście za przykładem młodego gospodarza wypróżniali szybko kielichy. Przy końcu śniadania czterech z nich znajdowało się w stanie podpitym, markiz jedynie i baron zachowali przytomność.
— Może przejdziemy na kawę do mojego gabinetu? wyrzekł San-Rémo, powstając. Przygotowałem tam dla was moi przyjaciele różne gatunki Hawana.
Przeszli za przewodnictwem gospodarza i wkrótce cały gabinet napełniła przyjemna woń cygar, pogrążając gości w owo roskoszne dumanie, zwykłe następstwo obfitej i smacznej uczty.
Wszyscy jednocześnie głośno rozmawiali, a nikt nie słuchał tego, co mu jego sąsiad odpowiada. Na chwilę
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/92
Ta strona została przepisana.