Niedługo potem, czterej owi goście pod wrażeniem myśli o mogącym nastąpić strasznym wypadku w ich obecności, pożegnali gospodarza i wyszli z pałacu.
Pan de Croix-Dieu, zostawszy sam z Andrzejem, zapalił cygaro, napełnił sobie kieliszek Chartreus’em i rozparł się wygodnie w fotelu.
— Nakoniec, rzekł, przecie odjechali. Oczekiwałem na to niecierpliwie.
— Dla czego? pytał San-Rémo zdziwiony.
— Ponieważ pragnę pomówić z tobą sam na sam, o rzeczach nader ważnych. Chceszże mi poświęcić z pół godziny czasu?
— Ależ choćby dzień cały, jak najdłużej. Rozporządzaj mną, baronie, dziś, jutro, zawsze! Moim obowiązkiem jest być na twe rozkazy za tę wielką jakąś mi wyświadczył przysługę.
— Pomówimy o niej natychmiast, rzekł, uśmiechając się Croix-Dieu. Przedewszystkiem jednak powiedz mi, czy nikt nas tu podsłuchiwać nie będzie?
— Nikt, upewniam. Ale jak widzę, baronie, chcesz ze mną rozmawiać o jakichś rzeczach tajemniczych?
— A obok tego i nader ważnych, których do obcych uszu dopuszczać nie należy.
— Podniecasz moją ciekawość. O cóż chodzi?
— O mnie i ciebie zarazem, co znaczy, iż może to tylko być powiedzianem pomiędzy nami dwoma. Rzecz ta albowiem rozstrzygnie o twojej przyszłości. Zadziwia cię to, nieprawdaż?
— Do najwyższego stopnia, przyznaję.
— Zadziwisz się bardziej jeszcze, skoro cię poproszę
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/95
Ta strona została przepisana.