Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 3.djvu/18

Ta strona została przepisana.

krew zimną, widząc szyderczą fizjognomię Garybaldczyka. którego obroty szpadą, szybkie jak piorun, mieszały wszystkie jego ataki. Począł uczuwać znużenie, a jednocześnie i tracić cierpliwość.
— Ha! mój mały panie markizie, zawołał nagle Grisolles, masz silną rękę, jak widzę, do policzkowania ludzi, lecz djablo miękką do obrony! Trzeba było mieć więcej odwagi i zastanowienia, gdy się tak umie słabo władać bronią! Mógłbym cię był już zabić ze dwanaście razy w ciągu tych trzech minut. Sądzę że wiesz o tem?
— Powściągnij pan gminne swe żarty i zabij mnie, jeżeli zdołasz, odparł San-Rémo.
— Nic nie nagli, mamy czas przed sobą. Jest zimno, rozgrzać się trzeba, mówił z szyderczym uśmiechem, odbijając ciosy Grisolles.
Gniew począł owładać Andrzejem.
— Ach! myślał, gdybym mógł dać dobrą lekcję temu bezczelnemu błaznowi!
Podwoił ataki ze wściekłą gwałtownością, nie bacząc na chronienie siebie, a szukając jedynie punktu przez który szpada, prześlizgnąwszy się, dosięgnąć by mogła piersi przeciwnika. Udało mu się to prawie i rozpaczliwym ciosem drasnął go w ramię.
Grisolles rzucił się nagle jak szalony.
— Ha! ha! zawołał, chcesz mnie dosięgnąć. A więc koniec żartom. Baczność młodzieńcze! Staraj się pomnieć na przyszłość, jak wypada zachować się w podobnej sprawie. Cios mój niechaj ci posłuży za naukę!
I z zaciśniętemi zębami, namarszczonemi brwiami, odbił natarcie z tak gwałtowną siłą, że odrzuciwszy na