ustami, przy każdem odetchnięciu, a chirurg mówił do pana de Grandlieu, klęczącego na śniegu i podtrzymującego to bezwładne ciało:
— Zdaje się, panie wicehrabio, iż ten biedny młodzieniec jest już dla nas na zawsze straconym!
— Zabity, dla mnie, jęknął pan de Grandlieu. Ach! to straszne! straszne, to okropne!
Osoby, znające dobrze Paryż, wiedzą, że wyjście artystów z teatru po widowisku, przedstawia nieraz ciekawy widok.
Gdy na bulwarach grają dramat, mający powodzenie, pewna część publiki, nie należącej do arystokracji, oczekuje na „zdrajcę“ ażeby mu złorzeczyć i na aktora przedstawiającego główną rolę „ szlachetnego“ aby go oklaskiwać. Melingue i Dumaine, otrzymywali niegdyś takie owacje.
Przejdźcie około północy w porze zimowej przez passaż Panoramy, gdy w teatrze na bulwarze Montmartre grają jaką kilkoaktową sztukę ze statystkami, a ujrzycie tam zebrany cały klub owej wyblakłej młodzieży, z podniesionymi u paltotów aż ku uszom kołnierzami, naciśniętemi po same oczy kapeluszami, z ręką w kieszeni, cygarem w ustach, bijących nogami o chodnik, dla rozgrzania się, a rzucających zaciekłe spojrzenia ku przewidywanym rywalom, wymrukującym pół głosem kuplety z jakiej operetki.
Wskutek pierwszego przedstawienia „Aspazji“, za-