minji, była zmiętą, jak gdyby nosząc ślady niejednokrotnego opuszczenia głowy na piersi. Policzki jej matowo blade stanowiły dziwną sprzeczność z różowemi kokardami, przystrajającemi jej negliż. Delikatny odcień błękitnawy, zarysowywał się pod jej pięknemi oczyma.
Napróżno kamerdyner wchodził trzykrotnie z oznajmieniem:
— Śniadanie na stole, pani wicehrabino.
Nie poruszyła się, nie weszła do jadalni.
Służący szeptali sobie nawzajem:
— Pan wyjechał rano, równo ze dniem i nie powraca. Pani chodzi jak obłąkana, zapomniawszy o śniadaniu. Tu, coś niezwykłego się dzieje!
O trzeciej po południu, otwarła się nareszcie pałacowa brama i lando wicehrabiego wjechało w dziedziniec. Herminja nie czekając, aby małżonek wszedł do salonu, wybiegła naprzeciw niemu, wołając:
— I cóż?
Pan de Grandlieu przygarnął ją z lekka ku sobie i dotykając ustami z ojcowską tkliwością jej czoła.
— Cóż, drogie dziecię, odpowiedział, broniący najsprawiedliwiej sprawy, nie zawsze bywają szczęśliwymi.
Herminja zatopiła badawcze spojrzenie, pełne trwogi w spochmurniałej twarzy małżonka.
— A więc, wyszepnęła cicho, pan de San-Rémo?...
— Raniony.
— Niebezpiecznie?
— Tak.
— Śmiertelnie?
— Nie śmiem ci odpowiedzieć, na to pytanie.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 3.djvu/32
Ta strona została przepisana.