Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 3.djvu/36

Ta strona została przepisana.

— A więc, zapytał starzec, i ta słaba nadzieja jaką nam ukazałeś, zniknęła?
— Nie istnieje ona już teraz, do ocalenia, cudu chyba byłoby trzeba. Pan de San-Rémo nocy nieprzeżyje!
Wicehrabia opuścił głowę, lewą ręką otarł nieznacznie łzę z oka, a po chwili milczenia zbliżył się do łóżka, Croix-Dieu żywo postąpił parę kroków naprzeciw niemu, a poruszeniem ręki zatrzymując go, rzekł:
— Na imię nieba, panie, nie zbliżaj się pan, zaklinani!
— Dla czego? pytał starzec.
— Rozpoczyna się agonja tego nieszczęśliwego, jest to widok zbyt smutny!
— Co dla ranie znaczy smutny widok? odrzekł pan de Grandlieu. Znajdę odwagę, gdy będzie trzeba, patrzeć na śmierć tego, który dla mnie umiera.
Baron, nie ośmielając się stawić nowego oporu, usunął się dając wolny przystęp starcowi.
Jego bezskuteczne usiłowania dla powstrzymania od zbliżenia się ku ranionemu wicehrabiemu, nie były bez powodu. Andrzej miał gorączkę a w tej gorączce, wymawiał po kilkakrotnie imię Herminii.
Pan de Grandlieu pochylił się nad łóżkiem.
Palące na twarzy rumieńce i straszne gwałtowne wzburzenie, zastąpiły bladość i bezwładność młodzieńca. Jego oczy szeroko otwarte, patrzyły w próżnię, przed siebie. Bezwątpienia nie rozeznawały one przedmiotów naturalnych, bo błyszczały to zachwytem, to gniewem, to jakoby obawą widm, wytworzonych gorączką. Widoczna, że szyderczo groźne oblicze kapitana Grisolles i urocza postać Herminii przesuwały się kolejno przed