Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/108

Ta strona została przepisana.

— Tak pani.
— A więc, wprowadź go tam, i proś, aby zaczekał.
Pani Angot ubrała się z pośpiechem. Założyła przyprawne włosy, nakryła je czepkiem, i po upływie kwadransa wyszła na przyjęcie barona.
Przypatrywała mu się z uwagą, oblicze jego wszelako obcem się jej wydało, zkąd była przekonaną, iż po raz pierwszy widzi tego człowieka.
Nic zresztą nie było w tem nieprawdopodobnego.
Filip de Croix-Dieu, jak wiemy, całkiem obecnie był niepodobnym do Roberta Loc-Earn’a i aby dowieść tożsamości obu, potrzeba było na to bystrego wzroku Sariola, a nadewszystko jego osobistej, zaciętej nienawiści.
Baron, przeciwnie, poznał odrazu pod masą otyłości, rysy twarzy, i pełne miodowej słodyczy zachowanie się akuszerki z bulwaru Batignolles. Trzymała ona w ręku wizytowa kartę, oddaną przez przybyłego lokajowi.
— Z panem baronem de Croix-Dieu mam zaszczyt mówić? zapytała z ukłonem.
— Tak pani.
— Czy mogę wiedzieć powód przyjemnej pańskiej wizyty?
— Nic pani w świecie prostszego. Znudzony długim celibatem i rozkoszami wesołego życia, marzę o cichym rodzinnym zakątku, jednem słowem pragnę się ożenić.
— Życzenie bardzo naturalne, zkąd jednak przyszło panu na myśl, ażeby udać się do mnie?
— Nic dziwnego. Wszakże się pani trudnisz koja-