Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/116

Ta strona została przepisana.

człowiekiem. Zamiast się kłócić pomiędzy sobą, radźmy co począć przeciw grożącemu nam niebezpieczeństwu.
— Gdybyś mnie była wysłuchała przed chwilą, byłbym cię przekonał, że to niebezpieczeństwo nie jest w rzeczywistości tak strasznem, jak się być wydaje.
— A jednak baron de Croix-Dieu wie wszystko, i zgubić nas może.
— To prawda, lecz tego nie uczyni.
— Jesteś pewnym?
— Najzupełniej.
— Dla czego ci więc grozi?
— Przepraszam, źle zrozumiałaś. List jego, jak sam to pisze, jest przestrogą, a nie groźbą. Nasza tajemnica w jego ręku podaje mu broń, to prawda, ale broń obronną, a nie zaczepną. Obawiał się mnie, teraz się nie obawia, jest to jedyna zmiana, jaka zaszła w całej sytuacji. Nie dotknie on mnie, jestem przekonanym, a byłbym ostatnim niedołęgą, gdybym nie odnalazł wkrótce sposobu pochwycenia go w me ręce.
— Ach! Eugeni, wołała pani Angot uspokojona, pozostaniesz na zawsze wzorem przebiegłych i zręcznych łudzi, nie znajdzie się taki, któryby pokonać cię zdołał. Pozwalam ci ucałować ma ręce.
Tamerlan-Sariol według swego niezmiennego zwyczaju wykonał polecenie. Czyż nie miał na widoku przyobiecanej gratyfikacji?
Porzućmy niezdrową atmosferę pałacyku przy ulicy des Saussaies, w głąb której, jako napełnionej zabójczemi miazmami nie wnikalibyśmy, gdyby nasz tytuł „Tragedje Paryża“ nie zmuszał do zejścia w ową. bło-