dziecka, jego gniew i ucieczka. Wszakże to jasne, zapytuję ciebie? Sądzę, że teraz wszystko zrozumiałeś
Andrzej załamał ręce z rozpaczą.
— Boże, wyszepnął, cóżem uczynił?
— Pomimowolną nieroztropność, nic więcej.
— Pomimowolną, to pewna, lecz może nie dającą się powetować?
— Dla czego?
— Ponieważ obraziłem Herminię, ją, do której pragnąłbym mówić na klęczkach. Ach czy ona mi to wybaczy?
— Wybaczy, na pewno. Gdy kochamy, wybaczamy wiele.
— Ona mnie więc kocha? Tak sądzisz?
— Czyż można o tem wątpić? Czyż jej dzisiejsze postąpienie nie jest jawnym dowodem miłości z jej strony? Współczucie pięknej kobiety dla młodego ranionego mężczyzny to miłość, wierzaj mi, miłość!
— Ach! gdybym mógł temu uwierzyć!
— Ufaj mym słowom. Ona cię uwielbia! Będziesz szczęśliwym. Czegóż potrzeba ci więcej? Rzecz główna, ażebyś mógł się podnieść i odzyskać zdrowie, a na to jedynem lekarstwem spokój ducha i umysłu. Zaśnij więc, drogi mój chłopcze, zaśnij snem błogim, cichym, bez gorączkowych marzeń, powtarzając sobie, że tej nocy Herminia o tobie śnić będzie. Ze względu na nią staraj się coprędzej odzyskać zdrowie.
— Jestem nazbyt wzruszonym, nie mogę spać, wyszepnął młodzieniec.
— Oto lekarstwo, wypij.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/12
Ta strona została przepisana.