tego nagłego wyjazdu, o którym przed kilkoma dniami nic pan nie wspominałeś.
— Nie myślałem o tem, w rzeczy samej, wyjazd ów został mi nakazanym przez lekarza, który oznajmił, że świeże wiejskie powietrze posłuży wielce do zupełnego uzdrowienia mej żony, której rekonwalescencja przeciąga się zbyt długo.
— Tak, wyszepnął smutno młodzieniec, świeże wiejskie powietrze, to życie, to zdrowie i siła! I mnie nakazano wyjechać na słońce i powietrze.
— Cóż ci przeszkadza?
— Pomyśl pan, czyż mogę? rzekł Andrzej. Jestem sam na świecie. Takie oddalenie się w miejsca nieznane, wśród obcych, byłoby dla mnie zbyt smutnem. Zamiast odżyć tam, umarłbym!
— A więc ja, zawołał pan de Grandlieu, idąc za popędem swego szlachetnego serca, ja mam plan pewien na myśli. Łatwo będzie uniknąć tej samotności i odłączenia, jakie cię słusznie przestraszają.
— W jaki sposób? pytał z bijącem sercem San-Remo.
— Wyjeżdżamy pojutrze, jak mówiłem, powtórzył wicehrabia. Herminia, jak się spodziewam, wkrótce odzyska potrzebne siły do pełnienia obowiązków gospodyni domu. Wszak było pomiędzy nami ułożone, pamiętasz, że na jesieni mieliśmy polować razem? Przyspiesz zatem twój przyjazd. Przyjedź w przyszłym miesiącu, i przyjmij na kilka tygodni gościnność w zamku de Grandlieu.
Andrzej o mało nie zemdlał z radości. Żywy rumieniec wystąpił mu na policzki. Żyły na skroniach tętniły
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/125
Ta strona została przepisana.