czając do odbicia ciosu.
— Żądasz więc, aby go oszczędzać i tylko zadrasnąć z lekka?
— Przeciwnie, na dobre zabić go trzeba!
— Do djabła! Nienawidzisz więc, jak widzę, tego dobrego młodzieńca?
— Przeszkadza mi on w sprawie z pewną kobietą.
— Rozumiem.
— Podejmiesz się tego?
— Przeszkoda nie zachodzi z mej strony. Uprzedzam jednak, że to drogo będzie cię kosztowało. Podniosłem ceny spraw takich.
— Cóż za to żądasz? zapytał baron.
— To zależy...
— Od czego?
— Jestem człowiekiem zasad. Powiedz mi więc przedewszystkiem. jakiego to rodzaju jest sprawa?
— Potrzeba ci będzie wziąść pod rękę kobietę a odpowiedzieć zuchwale jej kochankowi, któremu rzecz prosta, nie podoba się ta twoja poufałość.
— Rozumiem. Będzie cię to kosztowało baronie sto luidorów.
— Do djabła, za drogo!
— Nie targujmy się. Wszelkie targi, to rzecz w złym tonie, zresztą byłoby to daremnem. Nie opuszczę ani jednego grosza. Wolno ci godzić się, albo nie godzić.
— Niech będzie więc sto luidorów, rzekł Croix-Dieu.
— W brzęczącej monecie, ma się rozumieć.
— Ufam ci w zupełności, odparł przybyły. Odbierzesz swoje pieniądze przed rozpoczęciem sprawy.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/134
Ta strona została przepisana.