pelki błyszczały jak djamenty na rozkwitających fiołkach i gęstej zieloności krzewów. Jedynie tylko stare dęby nie rozwinęły się jeszcze.
Fiakr zbliżał się z pośpiechem. Potrzeba mu było paru minut dla przybycia do celu.
Oktawiusz ujął pod rękę swego zdradliwego przyjaciela.
— Baronie! rzekł, okazywałeś mi zawsze tyle serdecznej życzliwości.
— I szczerej, dodał Filip Croix-Dieu.
— Liczyłem na to, czego dowodem, że chcę cię prosić jeszcze o ostatnią przysługę.
— Cokolwiekbądź jest, rozporządzaj mną według woli.
Gavard wyjął z kieszeni znaną nam kopertę.
— Weź to baronie, rzekł, podając ją panu Croix-Dieu, a gdyby mi sądzono było ledz w pojedynku, co jest prawdopodobnem, uczyń tak, ażeby moja wola uszanowaną została.
— Cóż jest w tej kopercie?
— Mój testament.
— Baron drgnął na te wyrazy i zmarszczył brwi pomimowolnie, wprędce jednakże zmusił się do uśmiechu.
— Jakaż ponura myśl cię owładnęła, mój drogi, wyszepnął.
— Może to tylko przezorność.
— Ależ rezultat spotkania nie będzie szkodliwym, jestem pewny!
— Kto wie, odparł młodzieniec. Bądź co bądź, zobowiązujesz się baronie dopełnić, co jest nakreślonem w testamencie
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/157
Ta strona została przepisana.