Silne zaniepokojenie było widocznem na ich fizjonomiach. Przemyśliwali nad ważną kwestją, pragnąc jak rychlej rozwiązania takowej, a kwestją tą było: „Czy Grisolles ma przy sobie pieniądze?“
Gdyby ich nie miał, sytuacja stałaby się djabelnie ciężką do rozwikłania. Czem zapłacić fiakra, wynajętego na godzinę? Historyjkami i kalamburami trudno zaspokoić woźnicę żądającego sześć franków.
Owóż, skoro się tylko znaleźli sami przy ciele garybaldczyka, Gravat i Tiroux poczęli chciwie przetrząsać kieszenie zmarłego i z ulgą wreszcie odetchnęli.
— Do pioruna! był bogatym ów Grisolles, wymruknął Tiroux.
— Los mu sprzyjał nie lada, dodał Gravat.
— Nie tak jak nam, zawołali oba.
— Będziemy mieli przynajmniej czem zapłacić fiakra, powtórzył Tiroux.
— A reszta zostanie dla spadkobierców, ozwał się jego towarzysz.
— Czy miał tylko tych sukcesorów?
— Musiał ich mieć.
— A gdybyśmy niemi byli my sami! Jesteśmy trochę z nim spokrewnionymi?
— Po raz pierwszy to słyszę, zwarjowałeś?
— Przestańmy gadać, zawołał Tiroux. Umieram z głodu. Wszak wiesz, że obiecał nam sute śniadanie.
— Biedny Grisolles! Tak rad był nas dobrze ugościć!
— Była to ostatnia jego wola!
— Ostatnia wola winna być szanowaną!
— Uszanujmy więc ją. Idźmy na śniadanie.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/167
Ta strona została przepisana.