Lachaise, zkąd się nie wraca już nigdy.
— Dobrze więc, wyszepnęła Dinah. Przychodź pan, skoro się dowiesz, że jesieni sama, ale ostrzegam, żadnej nieroztropności, i gdyby wypadkiem moja ciotka pana spotkała, niech nigdy nie wie twojego nazwiska.
— Będę się starał zastosować do poleceń pani.
— Odchodź pan prędko.
— Uciekam. Wkrótce do widzenia, a przedewszystkiem dziś w wieczór, w teatrze. Będę tam, jak wczoraj. przedwczoraj, i jutro zarówno. Wszak pani na to pozwolisz?
— Nie mam prawa zabraniać panu pójścia na widowisko.
— I dasz mi pani jakiś znak mały, maleńki, dla powiadomienia, że pani mnie widzisz, i że jesteśmy dobrymi przyjaciółmi?
— Dobrze.
— I podniesiesz pani moje bukiety?
— Wszakże co wieczór je zbieram.
— Tak, lecz miedzy niemi są i inne. Pani mój tylko podniesiesz, wszak prawda?
— Czy wiele panu na tem zależy?
— Bardzo wiele, nadzwyczaj wiele!
— Zatem przyrzekam, że podejmę tylko pańskie bukiety.
Dinah, wymówiwszy te słowa, zbladła, i nagle zadrżała.
Parokrotnie stuknięcie do drzwi mieszkania wywarło na niej ów przestrach.
— Boże, mój Boże! zawołała, co to jest?
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/38
Ta strona została przepisana.