— Jestem żonaty, przerwał Van Arlow.
— Wiem o tem, lecz są małżeństwa i małżeństwa. Znana moja wysoka moralność nie pozwala mi na protegowanie przelotnych miłostek, gdy znów przeciwnie, pobłażanie ludzkim słabościom nakazuje mi uległość dla głosu serca, jeżeli rzeczywiście ono przemawia, a nie chwilowa fantazja. Pojmujesz pan tę różnicę? Wiem, że istnieje gdzieś pani Arlow, legalna pańska małżonka, lecz i uważam zarówno pannę Desjardins jako pańską żonę z lewej ręki, co na szczęście pozwala panu zerwać z nią stosunek.
— Zerwać? zapytał Flamandczyk zamyślony.
— Mówmy pomiędzy sobą otwarcie. Panna Desjardins jest szczątkiem starej gwardji, zkąd nie przynosi panu zaszczytu bynajmniej, a obok tego, jeżeli można wierzyć złym językom, zawojowała pana, źle się z nim obchodzi.
Van Arlow zadumał się głęboko. Walka widoczną była na jego pomarszczonej twarzy. Dwie krople potu spływały z jego siwych włosów.
— Jakto? pan dotąd nie przedstawiłeś sobie tej kwestji? pytała pani Angot. Przed panem wybór, wziąść młodą, uroczą, lub zachować starą, która cię tyranizuje. Sądzę, że tu nie powinno być wahania. Zresztą rozmyśl się pan. Za pół godziny oznajmisz mi swoją decyzję. Starzec poruszył głową na znak przyzwolenia. Jednocześnie zapukał ktoś do drzwi salonu.
— Można wejść, odpowiedziała właścicielka.
Sariol ukazał się w progu.
— Te panie przybyły, rzekł.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/54
Ta strona została przepisana.