Oktawiusz stał się codziennym gościem małej kawiarni przy ulicy des Marais, gdzie odźwierny za kilka sztuk złota nie omieszkał ściśle go powiadamiać o częstej w domu nieobecności Melanii Perdreau. Zaledwie zdołała ona wsiąść do omnibusu przy ulicy Magdaleny, spadkobierca miljonów przybiegał do Diny, która oczekiwała go teraz z upragnieniem i witała z radością.
Kochali się oboje; szczerze się kochali.
Oktawiusz, tak fizycznie, jak i moralnie zmienił się do niepoznania.
Zaledwie zerwał z ową egzystencją, jaką sam nazywał obmierzłem życiem lubiącej się bawić młodzieży, a już dostrzedz się dawało, jak odświeżona krew płynęła w jego żyłach; jednocześnie powracał sen i apetyt; omdlenia stawały się rzadszemi, kaszel rozdzierający mu piersi, trawiąca go zwolna gorączka znikały, wraz z zaniechaniem nadużyć, będąc nieuchronnemi tychże następstwami. Uspokojone nerwy przybrały zwykłą równowagę. Różowawa cera poczęła zastępować śmiertelną trupią bladość oblicza.
Wraz z ciałem, które poczęło wchodzić na drogę ocalenia, i dusza się uzdrawiała zarówno. Trudno było nawet obecnie doszukać śladów owego bezczelnego egoizmu i pretensjonalnej niewiary, jakiemi chlubił się ów młodzian tak jeszcze przed niedawnemi czasy.
Przesiadując całemi godzinami obok Diny, z jej drobną rączką w swych dłoniach, podczas gdy dziewczę z ufnością wspierało główkę na jego ramieniu, ośmielał się zaledwie dotknąć ustami jakiś drobny zwój jej włosów, błąkający się na czole, nie poważając się nigdy
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/64
Ta strona została przepisana.