kawiarnię, gdzie przesiadywał długie godziny, oczekując na powiadomienie o wyjściu z domu panny Melanii.
Gdy wchodził na pierwsze piętro, odźwierny wychylił się z okienka swej loży wołając:
— Gdzie pan idziesz, kochany panie? Nie wchodź, zaczekaj!
— Dla czego?
— Byłem dwa razy w kawiarni, ażeby powiadomić pana. Zaszły nowe historje, całkiem nieprzewidziane. Uderzą one w pana, jak cios, toporem zadany.
— Doprawdy, tak sądzisz? odparł śmiejąc się Oktawiusz.
— Na pewno. Uzbrój się pan w odwagę. Jesteś mężczyzną, wszak prawda? Otóż ciotka wróciła, ale bez siostrzenicy. Przyszła sama o północy, w stanie nie do zniesienia! Nie niewiadomo co się stało z panną Diną. Zła sprawa do czarta!
Oktawiusz uśmiechnął się powtórnie.
— Jakto, pan tak ozięble przyjmujesz ową wiadomość? pytał odźwierny z osłupieniem.
— Ależ nie, broń Boże.
— Ha! ha! odgaduję. Pan więcej wiesz niż ja i ciotka, tak o wiele więcej.
— Być może.
— Tem lepiej! Wielki ciężar pan zdejmujesz mi z piersi. Namartwiliśmy się dosyć oboje z żoną o tę małą. Teraz uspokoimy się zupełnie. Skoro pan się uśmiechasz, to rzecz widoczna, że biedne dziewczę w dobrem znajduje się miejscu.
Bądź o tem przekonany. Spieszę do ciotki teraz.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/99
Ta strona została przepisana.