nieznacznie poczęły, całe jej ciało dotąd bezwładne wstrząsnęło się nagle, i otwarte w końcu źrenice padły zdumione na Andrzeja, który upojony miłością, drżący ze wzruszenia, klęczał u stóp jej, okrywając drobne raczki ukochanej gorącemi, lecz pelnemi poszanowania pocałunkami. Radosne jego upojenie było tak wielkiem i czystem, że ani na chwilę nie pomyślał o jakiej bądź zmianie tego szlachetnego uczucia.
Wicehrabina uśmiechnąwszy się tkliwie lecz smutno, usiłowała uwolnić swe ręce z dłoni młodzieńca.
— A więc, wyszepnęła głosem złamanym, a więc to prawda. Ja jestem u ciebie?
— Żałujesz żeś tu przybyła? pytał żywo Andrzej. Sądzisz mnie niegodnym owej miłości i zaufania jakiego dowody dajesz mi dzisiaj?
— Wiesz dobrze do jakiego stopnia ufam ci, odpowiedziała Herminia. Gdybym wątpiła o terb cośkolwiek, czyliżbym się tu znajdowała?
— Wszakże mnie kochasz, nieprawdaż? szeptał młodzieniec wpatrując się w nią z upojeniem.
— Wiesz o tem tak dobrze. Dla czego więc pytasz mnie o to?
— Pragnę to posłyszeć z ust twoich.
— A więc, kocham cię, kocham! Ale wstań proszę, usiądź tu przy mnie.
Andrzej spełnił wolę proszącej.
— Herminio! mówił dalej, pozwól mi napowrót ująć twą rączkę.
San-Rméo uczuł tę rączkę maleńką, drżącą w swej dłoni jak uwięzione ptaszę.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 5.djvu/150
Ta strona została przepisana.