dnych, i odwiedzać częściej takie nędzne kryjówki, niźli wspaniałe domy bogaczów. Ludzie szczęśliwi niepotrzebną naszej pociechy.
To mówiąc zakonnica zbliżyła się do chaty i pociągnęła za drut, na końcu którego wisiał wyszczerbiony dzwonek.
Drzwi otworzono natychmiast a w nich ukazał się mężczyzna w płóciennej bluzie.
Człowiek ten wyglądał raczej na bandytę, niż na robotnika. Ujrzawszy obie kobiety zdjął szybko czapkę z wyrazem obłudnej pokory.
— Jakże się ma dzisiaj nasza ukochana chora? pytała zakonnica.
— Doktór przysłany przez ciebie siostro, zauważył że jest jej lepiej, odrzekł ów człowiek. Powiedział że jeśli noc spędzi spokojnie, to będzie nadzieja utrzymania jej przy życiu. Pytała się już o siostrę dwa razy. Siostra pójdziesz ją zobaczyć, wszak prawda?
— Ma się rozumieć. Po to tu przecież przybyłam. Lecz będę mogła przy niej zaledwie krótką chwilę zabawić. Do innych chorych pospieszać muszę. Pójdź ze mną drogie dziecię, dodała zwracając się ku Dinie.
To mówiąc, szarytka wskazała dziewczęciu wązkie drewniane schodki ustawione wśród sieni, a prowadzące na facjatę mieszkania.
Dinah weszła na schodki a przebywszy je znalazła się w sionce facjaty, mając przed sobą dwoje drzwi, jedne po prawej, drugie po lewej stronie.
Zakonnica otworzyła te ostatnie.
— Otóż jesteśmy, wyrzekła, wpychając Dinę do małej
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 5.djvu/172
Ta strona została przepisana.