Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 5.djvu/174

Ta strona została przepisana.

obu kobietom otworzył. Drugim był Sariol, wystrojony, wymuskany, wyperfumowany, zmieniony do niepoznania.
— I cóż Pamelo? moj drogie dziewczę, pytał Sariol, zdaje się że wszystko poszło dobrze, ponieważ ptaka w klatce trzymamy.
— Tak dobrze poszło, dzięki mej zręczności panie Tamerlan, odpowiedziała łotrzyca, wszak nie tak łatwo jak sądzisz.
— Jakto, były przeszkody?
— Ba! i jakie jeszcze! Dinah nie chciała słyszeć o swojej ciotce, ale to powiadam ci, nie chciała słyszeć ani jednego słowa. O! ta dziewczyna ma rozum nie lada! Trzeba było mojej zręczności, mojego sprytu, tyle ile ja go posiadani, aby tę małą grzesznicę sprowadzić na drogę miłości chrześcijańskiej i ewangelicznego przebaczenia. Nie! panie Tamerlan, ja się minęłam z własnem powołaniem, ja zniweczyłam własnowolnie mą przyszłość!
— Może ci trzeba było zostać zakonnicą? pytał Sariol z szyderczym uśmiechem.
— Powinnam była zostać aktorką, odpowiedziała dziewczyna, a wtedy to świetna przyszłość rozwinęłaby się przedemną. Lecz mniejsza o to. Bądź co bądź zarobiłam umówione wynagrodzenie, wszak prawda?
— I wypłacę ci je gotówką, z dodatkiem. Wszak wiesz że umiem cenić prawdziwą zasługę i umiem ją wynagradzać.
— Stokrotne dzięki, odrzekła filuternie dziewczyna. Będę zawsze gotową na pańskie usługi, gdyby wypadła potrzeba użycia mojej pomocy. A teraz biorę kapelusz,