tychmiast jedziemy. Wszak przypatrując się przybyłemu przy świetle latarni: Ależ pan nie jesteś moim podróżnym, tym, którego tutaj przywiozłem, dodał niechętnie.
— Nie idzie o to ażebyś mnie odwoził. Chcę tylko byś odpowiadał na to o co zapytam, i włożył mu w rękę luidora.
— Ha! to rzecz inna. Dajesz pan dwadzieścia franków za rozwiązanie języka. Toć mi go przytem nie ubędzie. Pytaj pan.
— Przyjechałeś z Paryża?
— Ma się rozumieć.
— Kto cię wynajął?
— Jakiś młody, przystojny mężczyzna, lat około trzydziestu. Wziął mnie ze stacji Chateau-d’Eau, za umówioną i z góry zapłaconą cenę. Było wtedy około trzech kwadransy na piątą.
— Mężczyzna ten był sam jeden?
— Wtedy był sam. Ale pojechaliśmy zaraz na przedmieście du Temple, zkąd zabraliśmy jakąś młodą panienkę.
— Jak wyglądała ta panienka?
— Bardzo młoda, prześliczna, istne niewiniątko; lubo i temu ufać nie można! Była ubrana w szarą suknię. Na głowie miała maleńki słomkowy kapelusik z bławatkami: dobrze to zauważyłem, bo i ja jestem też znawcą. Ów pan powiedział mi: „Jedź do Joinville-le — Pont“. I dalej, w drogę! Jakeśmy tylko wyjechali z Paryża, moja parka zaczęła gruchać pomiędzy sobą miłośnie, i całować się aż miło! Nie w ciemię ja bity! Znam się na rzeczach tych dobrze.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 5.djvu/184
Ta strona została przepisana.