Słysząc to Oktawiusz, szarpał gors koszuli, i wpijał paznogcie w piersi wzburzone wściekłością.
— Cóż dalej? pytał po chwili milczenia.
— Potem, jechaliśmy dobrym kłusem, rzekł stangret. Około szóstej przybyliśmy do Joinville. Przywiozłem moich państwa aż tutaj. Ów pan wysiadłszy z panienką, zeszedł w dół rzeki, wsiadł ze swą towarzyszką do ładnej łódki z białym żaglem i przepłynąwszy Marne, wysiedli na tamtą wyspę, gdzie już mi z oczu zniknęli. Więcej ponad to mój obywatelu już niewiem. Jeżeli pan uważasz, że za te pieniądze masz dość wiadomości, tem lepiej, jeżeli zaś nie, tem dla ciebie gorzej! „Za bilety bowiem wzięte raz z kasy nie zwraca się pieniędzy“.
Objaśnienia te wystarczały Oktawiuszowi, zwrócił się więc ku rzece.
Wśród ciemności, jakie się rozpostarły w tej chwili, mała wyspa pośród wyniosłych drzew, przedstawiała się jak jedna czarna masa, rysując niewyraźnie na ciemnym tle nieba. W głębi tej masy migotało słabe światełko, podobne do błędnego ognika.
— Oni są tam! szepnął młodzieniec. Lecz jakim sposobem się przeprawić? Jak dostać przez rzekę. Może by lepiej było tu zaczekać?
W niewielkiej odległości słychać było rytmiczne pluskanie dwóch wioseł, uderzających w powierzchnię wody, a wkrótce statek napełniony sieciami i kierowany przez jednego tylko człowieka przybił do brzegu.
Ów rybak, wstał z ławki i pochwycił za linę, chcąc uczepić swe czółno do jednego z żelaznych pierścieni,
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 5.djvu/185
Ta strona została przepisana.