rozrzuconych nad brzegiem Marny.
— Hej! przyjacielu, zawołał na rybaka Oktawiusz.
— Kto mnie woła? odrzekł chrypliwym głosem zapytany.
— Zechcesz mnie może przewieść swem czółnem.
— Nie przewożę nocą Paryżan.
— Nie dla przyjemności proponuję ci ów spacer, lecz potrzebuję niezwłocznie przebyć tę odnogę Marny.
— Jest już zbyt późno. Czuje się znużonym. Chcę spać się położyć.
— Namyśl się, dobrze ci zapłacę, mówił Oktawiusz dalej.
— Ileż pan dasz?
— Dam co zażądasz.
— Sto sous. Zgadzasz się pan?
— Masz je.
— Wsiadaj pan, odparł przewoźnik.
Oktawiusz zeszedłszy na brzeg, wskoczył w głąb łodzi.
— Proszę usiąść na ławce, wygłosił rybak.
— A ty gdzie się umieścisz?
— Ja stanę w tyle i będę wiosłował. Stojąc przeszkadzałbyś mi pan w poruszeniach.
Młodzieniec usiadł.
Łódź ciężka odbiła od brzegu, i płynęła z biegiem wody, chcąc przebyć w skośnym kierunku rzekę.
— Szczęśliwej podróży! zawołał szyderczym tonem woźnica fiakra ze swego siedzenia.
— A zatem, pytał ów rybak, pan chcesz przybyć na wyspę?
— Tak.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 5.djvu/186
Ta strona została przepisana.