noszę jego nazwisko, jedyna to tylko jaka nastąpiła pomiędzy nami odmiana.
— Tak? wyszepnęła baronowa.
Andrzej słuchał rozmowy z silnie bijącem sercem. Niewysłowiona radość nim zawładnęła. Słowa Herminii odkrywały przed nim magiczne horyzonty o istnieniu których nie wiedział
.
Zatem pan de Grandlieu nie narzucił swojej miłości starca tej, którą nazywał swą żoną. Miałaż więc prawo obok korony wicebrabiowskiej nosić kwiat pomarańczy nad czołem?
Byłoż to podobna? Czyż można temu uwierzyć? Wątpić nie można było po tem co z ust Herminii usłyszał.
Pani de Grandlieu zmieniła przedmiot rozmowy, jaki w widoczne ją wprawiał zakłopotanie. Pochwyciła szybko zdarzający się pozór ku temu.
Dyana trzymała w ręku bukiet zadziwiającej piękności, z którego wybiegała woń czarowna, dziwna, niepodobna do żadnego ze znanych powszechnie zapachów. Wzrok wicehrabiny padł na ów bukiet, którego dotąd nie zauważyła.
— Ach! zawołała, jakież cudowne masz kwiaty!
— Doprawdy? znajdujesz je tak pięknemi, pytała baronowa.
— Wspaniałe! a nadewszystko całkiem nieznane. Nigdy nie widziałam kwiatów takiego kształtu i takich kolorów.
— Obejrzyj ten bukiet, mówiła Dyana śmiejąc się wesoło, obejrzyj go uważnie, a zrozumiesz że mogę być
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 5.djvu/27
Ta strona została przepisana.