— Czyż trzeba koniecznie oznaczyć kogoś?
— Ma się rozumieć. Bez tego zakład zawartym być nie może. Wybierz więc konia i dżentlemena, a spiesz się, bo zaraz dadzą sygnał, a skoro jeźdźcy wybiegną będzie za późno. Dalej, dalej, prędko, kogo wybierasz?
— Biorę Tontona, wyjąknęła z cicha Herminią.
— Jeżdżonego przez kogo?
— Przez markiza de San-Rémo.
— Doskonale! Lecz co ci jest? Tak zbladłaś iż bliską zdajesz się być omdlenia.
— Nic, nic! odpowiedziała Herminią nagle się orzeźwiając. I wychyliła się po za balustradę trybuny. Patrz! patrz, zawołała, już wjeżdżają.
W rzeczy samej na wydany sygnał, wbiegło na raz w szranki ośmiu wierzchowców z dżentlemenami, a ku wielkiemu zdumieniu publiki i osób siedzących na trybunie, nieposkromiony Tonton, odrzuciwszy na bok swą popędliwą zuchwałość, zdawał się mieć jedną tylko myśl stałą, jedną ideę legalną, prześcignięcie swoich rywali.
Nie zaraz mu się to udało, miał bowiem sprawę z nader silną partją, bo przez kilka sekund konie wraz ze swemi jeźdźcami galopowali tuż obok siebie, w jednej linii, tworząc grupę ściśle zbitą, upstrzoną.
Grupa ta dosięgnęła pierwszej przeszkody.
Widać było osiem wspinających się koni, przesadzających płot, niesłychanie szerokim skokiem, pochylających się i nagle wznoszących znów w górę.
Nierówności jednak pomiędzy niemi dostrzedz się już dawały.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 5.djvu/37
Ta strona została przepisana.