nawet domyślała się kłamstwa, nie zdradzi mnie, jestem pewną!
Tu wyszła z pokoju.
Apartamenta zamkowe składały się z trzech wielkich salonów, z których ostatni przytykał do zimowego ogrodu, w którym San-Rémo podsłuchał rozmowę Herminii z baronowa.
Stoły obiadowe zastawionemi były przeszło na sto pięćdziesiąt osób.
Piękne kobiety, w wytwornych toaletach już napełniały salony, szelestem trenów u długich swych sukien jedwabnych i blaskami dyamentów.
Pierwszą osobistością jaką Herminią przy wejściu spostrzegła, był Andrzej San-Rémo.
Młody markiz stojąc naprzeciw drzwi głównych zdawał się widocznie jakoby na kogoś oczekiwać.
Chusteczka batystowa przewiązana w około lewej ręki, pokrywała ranę, o jakiej Armand mówił swej żonie.
Za ukazaniem się pani de Grandlieu pożerał ją wzrokiem, spostrzegłszy jednak, że nie trzymała w ręku jego bukietu, zbladł nagle, i wyraz głębokiego smutku zawidniał na jego obliczu.
Ta nagła zmiana rysów twarzy młodzieńca nie uszła uwagi Herminii.
— Nie obce ażeby cierpiał dłużej, wyszepnęła, a mi zawszy grupę stojących na środku osób, z właściwym sobie arystokratycznym wdziękiem, odpowiadając uśmiechem i poruszeniem głowy, składającym jej niskie po-