Słusznie to odgadywał.
W miarę jak dźwięki orkiestry coraz bardziej upajającemi się stawały, a obroty walca coraz szybszemi, czuł jak kibić Herminii miękko się pochylała na jego ramię unoszące ją pieszczotliwie, czuł jak postać młodej kobiety oddawała mu się całkowicie, miłośnie.
A gdy jego olśnione spojrzenie spoczęło na twarzy pani de Grandlieu, widział jak powieki wicehrabiny drżały przed jego oczyma, jak skrzydła motyla uciec pragnącego.
Kilka sekund tak upłynęło.
Szybki ruch walca, gwałtowny prawie z początku, zwalniał nieco. Kołysał on teraz z lubieżną rozkoszą parami zakreślającemu nieustanne kręgi, przebiegającemi obok siebie, a mimo to niedotykającemi się wcale.
Herminia pierwsza przemówiła.
Dusiło ją jej wewnętrzne upojenie. Potrzebowała wyrazić je słowami; i usuwając nieco swe ramię w ten sposób ażeby mogła spojrzeć w twarz Andrzeja przewyższającego ją wzrostem o całą głowę, wyszepnęła cicho:
— Zatem, pan wszystko słyszałeś?
— Wszystko, odpowiedział.
— Gdzież więc pan byłeś ukrytym?
— Po za statuą Wenus, przy której pani siedziałaś.
— Cóżeś pan robił w owym zimowym ogrodzie?
— Spostrzegłem panią zdaleka, a skoro zbliżyłaś się pani, nie miałem odwagi zdradzić mej obecności. Pragnąłem ujrzeć Cię z bliska, i słyszeć. Złe postąpiłem, wiem o tem i nie bronię siebie. Wyznaję prawdę.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 5.djvu/61
Ta strona została przepisana.