— Otóż, mówiła dalej Herminia, co do bukietu Dyany, który podziwiałam niechcąc go przyjąć, skorom wyrzekła nierozważnie te słowa: „Gdyby dwa były“, natenczas myśl panu przyszła do popełnienia tego strasznego szaleństwa?
— Tak. w jednej chwili, jak błyskawica.
— I nie zawahałeś się pan?
— Wszak pani widzisz że nie!
— A więc dla zadowolenia mego chwilowego kaprysu, pobiegłeś pan na niebezpieczeństwa takiej szalonej jazdy, i narażenie się na tysiączne zasadzki o jakich opowiadała baronowa.
— Błogosławiłem je, stawiając im czoło. Pojmujesz pani, sądzę, jaką sprawia mi rozkosz walka z niebezpieczeństwem dla ciebie pani!
— A przyjaciele, dla których jesteś tyle drogim? Nie pomyślałżeś pan o ich smutku gdyby cię spotkało nieszczęście?
— Myślałem jedynie o tobie pani. Co mnie zresztą obchodzi świat cały? Moje życie dostatecznie byłoby opłacone jednym twoim uśmiechem, mój zgon twoją łza jedną!
Zamilkli oboje.
Dźwięki orkiestry przytłumione, jakoby przysłonięte w tej chwili, dozwalały obojgu młodym ludziom dosłyszeć wzajemne uderzenia serca.
— Ależ te zdradliwe w ogrodzie zasadzki? zaczęła znowu Herminia.
— Jeśli istniały, dobrze je ukryto, odparł San-Rémo, niewidziałem ich wcale.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 5.djvu/62
Ta strona została przepisana.