— Co tu robić? zapytywał sam siebie, o, jak długiemi będą dla mnie godziny dnia tego!
Od chwili przerwanego walca w zimowym ogrodzie, od czasu krótkiej rozmowy z baronem, Andrzej nie spoczął ani na minutę. Ow kwiat skrwawiony spoczywający na jego sercu, palił go, jak w dniu poprzednim palił Herminię. Silna gorączka, gorączka miłości, nadziei i obawy podniecała mu obieg krwi w żyłach.
Dzień był gorący, ciężkie i duszne powietrze zwiastowało burzę.
Wyszedłszy z zamku, udał się do parku, i szedł aleją zacienioną stuletniemi drzewami, sięgającą aż do brzegów Loary, gdzie siadłszy na ławce wspartej o pień olbrzymiego kasztana zagłębił się w dumaniu.
Dwie godziny tak spędził samotnie. Nagle spojrzawszy w dal, drgnął pomimowolnie. Zdawało mu się, że jakaś postać niewieścia, smukła i biała, przesunęła się między drzewami. Patrzył z natężoną uwagą, lecz owe widmo zniknęło.
W pośrodku parku, o sto kroków blisko od owej wielkiej alei, nad brzegiem jeziora, na którem lilie wodne kołysały szerokie swe liście, wznosił się lekki drewniany budynek, w kształcie szaletu.
Pokój znajdujący się tu na pierwszem piętrze, był letnim salonem, i zarazem gabinetem pracy. Herminia przepędzała w nim zwykle znaczną część godzin popołudniowych, czytając, grając na fortepianie, lub malując akwarelle.
Do tego to szaletu i dziś się udawała, gdy San-Rémo
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 5.djvu/69
Ta strona została przepisana.