coraz mniej wyraźnemi, ciepła wonna atmosfera zimowego ogrodu, przyćmione blaski różowych lampionów zewsząd ją otaczały a płonące usta młodzieńca dotknęły jej skroni.
Ekstaza ta jednak krótko trwała. Nowe uczucie wyrwało młodą kobietę ze świata wyobraźni, wiodąc ją w świat rzeczywistości.
— To ja pani, ja, Herminio! Przebacz że przyszedłem. Pozwolisz mi pozostać?
Na klęczkach, drżący, pochwycił rękę pani de Grandlieu.
Ręka ta nie usunęła się, pozostała w jego dłoni. Drżenie nerwowe wstrząsnęło drobną tą ręką.
Andrzej odczuwszy to, zbladł i powstał.
— Ponieważ pan przyszedłeś, pozostań, wyszepnęła pani de Grandlieu.
San-Rémo usiadł u stóp wicehrabiny.
— Pomówmy z sobą, powtórzyła.
Nie wymieniwszy jednak ani jednego wyrazu, siedzili przez kilka minut nieruchomi oboje, upojeni, patrząc sobie w oczy, z dłonią w dłoni.
Spojrzenie Herminii błędnem się stawało. Nadmiarem uczucia wezbrane jej serce, dławiło ją prawie. Chwiała się jak gdyby pod władzą jakiejś tajemniczej siły, która potężniejsza po nad jej wolę, popychała ją by rzucić drżącą w objęcia tego młodzieńca.
Kobiecym instynktem odgadując rozmiar niebezpieczeństwa, postanowiła przerwać owo tak zgubne milczenie, i wysuwając zwolna swą rękę z dłoni Andrzeja zapytała wzruszonym głosem w jakim się malował cały
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 5.djvu/71
Ta strona została przepisana.