— Przysięgasz mi to?
— Przysięgam! wyrzekła słabym głosem.
— Gdzież się spotkamy?
— W Paryżu.
— Kiedy?
— Niezadługo... tak... wkrótce może.
— Lecz w takim razie dla czego mnie usuwasz od siebie?
— Ponieważ przestrasza mnie nasza wspólna słabość, brak odwagi do oparcia się występnej miłości. Należę do liczby kobiet nie pojmujących tkliwości uczuć bez szacunku. Widząc przed chwilą przywdzianą maskę na twojej twarzy, widząc cię gotowym do nikczemnego zdradzenia zacnego, szlachetnego człowieka, jaki cię pod swój dach przyjął gościnnie, omal że nie gardziłam już tobą. Aby uniknąć tego, wyjechać muisisz, sam widzisz.
San-Rémo opuścił głowę. Na bladą twarz jego wystąpił rumieniec.
— Odjadę, wyszepnął.
— Jutro, nieprawdaż?
— Tak, jutro.
— Ach! jesteś zacnym, szlachetnym, dziękuję!
— Bądź więc i ty takąż Herminio. Osłódź mi boleść rozłączenia.
— Cóż więc potrzeba uczynić?
— Napisać do mnie. Och ! choć kilka wierszy, parę wyrazów, zresztą chociażby tylko jedno słowo!
— Nie odważę się, wyjąknęła.
— Błagam! zaklinam!
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 5.djvu/77
Ta strona została przepisana.