— Miljon! powtórzył dwukrotnie z doskonale udanem osłupieniem. Co mówisz Andrzeju? Jesteżeś przy zdrowych zmysłach me dziecię?
— Sądzisz baronie żem zwarjował, nieprawdaż? Nie, na nieszczęście nie jestem obłąkanym, odparł młodzieniec. A jeśli nie zdołam odnaleść tego miljona, wysadzę sobie mózg strzałem z rewolweru; tym razem nieodwołalnie, bo inaczej zostałbym zhańbionym!
— Lecz nieszczęśliwy, co się stało? pytał dalej Filip. Grałeś w karty i przegrałeś?
— Byłoby to niczem. Tu gorzej jest jeszcze. Przegraną w karty załatwić można. Człowiek wygrywający milion, czas na to pozostawia.
— A tobie odmawiają tego czasu?
— Pozostawiają mi na to tylko dni cztery. W przyszły poniedziałek, przed godziną dziewiątą wieczorem, ma być wypłaconym ów miljon!
— Cztery dni tylko
— Ani jednego więcej!
— Ależ to niepodobieństwo.
— Nic mi więc w tem pomódz nie możesz baronie?
— W ciągu dni czterech, jest to niemożebnem. Trzeba by być Bankiem Francuskim, ażeby ci potwierdzającą — odpowiedź udzielić.
Andrzej wstał z krzesła.
— Byłeś ostatnią moją nadzieją, rzekł głosem złamanym. Pozostaje mi więc zrobić to zaraz, com miał uczynić w poniedziałek. Zegnam cię!
— Gdzie idziesz? zawołał Filip, chwytając go za ramię.
— Wszakże wiesz dobrze.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/113
Ta strona została przepisana.