lana obok ranionego, oplatając go rękoma.
Tą kobietą była Fanny Lambert, hrabina de Tréjan.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Jerzy się podniósł.
— Książe, zawołał, chciałem ci podać rękę, uścisnąć twoją. Zapóźno! nie czujesz tego!
— Zabiłeś go! krzyknęła Fanny z gestem zaciekłej nienawiści i groźby, a pochwyciwszy kilka kropli krwi płynącej z rany poległego, rzuciła je w twarz Jerzemu, wołając: Niech jego krew spadnie na ciebie!
Tréjan się cofnął, jak się cofamy ze wstrętem na widok jadowitej gadziny.
— Strzeż się! zawołał, strzeż się pani! Przez ciebie ta krew została przelaną! Przez ciebie zginął ten człowiek! Bóg karze jak widzisz, a dziś dosięgnął najmniej winnego. Strzeż się więc, powtarzam!
Drgania konwulsyjne wstrząsnęły po kilkakrotnie ciałem poległego, poczem nieruchomy, bez życia, odrętwiały, przedstawiał pozór trupa.
Tréjan pochylił głowę z uszanowaniem przed owem ciałem, w jakiem zdawała się nie pozostawać najmniejsza iskierka życia, skłonił się jego świadkom, i w towarzystwie swoich opuścił skrwawiony plac walki.
Fanny objęta rozpaczą łkała głośno, okrywała pocałunkami blade czoło księcia i jego oczy bez blasku patrzące przed siebie.
— Pani, mówił chirurg, musimy się stąd oddalić, zabrawszy ciało księcia.
— Gdzie chcecie je zawieść?
— Do Paryża, do jego mieszkania.