wychodzący z jakiegoś niewidzialnego ciała.
— Chcę się widzieć z panem Samuelem Kirchen, odparł San-Rémo.
— Ja... ja być! ozwał się tenże sam organ.
Jednocześnie uniosła się w górę blacha zakrywająca okienko, i Andrzej ujrzał przed sobą nie twarz, ale długą siwą kończatą brodę, zielone okulary, i myckę czarną, jedwabną, zasuniętą po uszy, słowem, jak gdyby jakieś fantastyczne widmo. Ów głos, staroniemieckim akcentem ozwał się zwolna na nowo:
— Kto... pan... jest?..
— Jestem markiz de San-Rémo, rzekł Andrzej.
— Ja nie znać!
— Chcę panu zaproponować pewien interes.
— Sprzedać czy kupić?
— Ni jedno, ni drugie, odrzekł San-Rémo. Chcę panu złożyć zastaw z prawem wykupienia tego fantu w ciągu dwóch miesięcy.
— Jaka towar?
— Klejnoty.
— Wartoszcz?
— Milion dwieście tysięcy franków.
— „Der teufel!“ wykrzyknął lichwiarz. Czy to być pańska te djamenty?
— Nie.
— A czyja?
— Pewnej damy, potrzebującej pieniędzy.
— Ja... ja! Ja to rozumieć. A czy to z panem interes, czy z ta dama?
— Ze mną samym.
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/131
Ta strona została przepisana.