niegdzie w głównej alei pól Elizejskich; boczne wszelako aleje były zupełnie pustemi.
Jeden z takich powozów zatrzymał się przy budynku, mieszczącym w sobie wieki skład mebli. Wysiadł zeń Andrzej San-Rémo, i przebywał pieszo kilkaset kroków, dzielących go od ogrodu i pałacu de Grandlieu.
Serce mu silnie uderzało w piersiach, uciskanych jakąś trwogą. Bo w rzeczy samej ów nieszczęśliwy młodzieniec ujrzał się wobec niesłychanie przykrej i upokarzającej sytuacji. Czul, iż będzie zmuszonym powiedzieć swej uwielbianej:
— Zgubiłem cię przez moją nieroztropność, a ocalić cię nie mogę. Sama będziesz zmuszoną zapłacić okup własnego honoru! Daj mi swoje klejnoty!
W jakichkolwiekbądź wyrazach złożyłby jej to tak upokarzające dla siebie wyznanie, uniknąć niepodobna mu było tego przykrego wstydu, owej najcięższej tortury, żądania pieniędzy od kobiety, od swojej kochanki.
Przybył do osztachetowania dzielącego ogród pałacowy od pól Elizejskich, a wsunąwszy rękę pod krzak bluszczu, nic tam nie znalazł.
Herminią otrzymała list, a zatem przyjdzie na umówioną schadzkę, ponieważ mogące się nadarzyć w ciągu dnia przeszkody, w nocy nie istnieją wcale.
Rozsunąwszy wiotkie zwoje bluszczu, młodzieniec usiłował przebić wzrokiem ciemność, jaką gałęzie wielkich drzew tem głębszą czyniły.
Nie było słychać szmeru żadnych kroków na wysypanych piaskiem alejach.
Po za ciemnym ogrodem wznosił się szary fronton
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/133
Ta strona została przepisana.