Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/142

Ta strona została przepisana.

Oboje oniemieli pod grozą tej instynktownej trwogi, jaka zwykle bywa pierwszą karą występnych, zbliżyli się do drzwi nasłuchując.
Herminia się nie omyliła.
Piasek na drodze alei wiodącej do pawilonu, trzeszczał pod ciężkim chodem mężczyzny.
— Nie wychodź! wyszepnęła nieszczęśliwa załamując ręce. Opóźniliśmy się.
Szmer kroków się zbliżał.
— To mój mąż, wyjęknęła z cicha. Poznaję go po tem szybkiem, pewnem stąpaniu. Znać powziął podejrzenie i przychodzi. Ach! tym razem jesteśmy zgubieni!
— Nie zupełnie, wyszepnął Andrzej usiłując uwolnić swą rękę, jaką ściskała konwulsyjnie zaciśnięta dłoń Herminii. i cofnął się w głąb izby.
— Cu chcesz uczynić? pytała.
— Na imię nieba, milczenie! odpowiedział Andrzej.
Gdyby ów nocny przechodzień szedł do pawilonu, mógłby był tu stanąć w ciągu trzydziestu sekund.
Andrzej cicho, ostrożnie, otworzył okno wychodzące na Pola Elizejskie i wychylił się po za nie.
Jednocześnie glos pana de Grandlieu rozległ się w ogrodzie zapytując:
— Czy jesteś tu Herminio?
Wicehrabina nie odpowiedziała; zdawało się że nawet nie słyszy tego zapytania.
Odwróciła się oddychając przyspieszonem tchnieniem, patrzyła ha rysującą się niewyraźnie pośród ciemności sylwetkę Andrzeja stojącego pod oknem.
— Jesteś tu Herminio? powtórzył ów głos.