Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/143

Ta strona została przepisana.

Taż sama cisza.
Trzeszczenie schodów drewnianych oznajmiało iż pan de Grandlieu wchodzić zaczął na pierwsze stopnie.
Wysokość do szesnastu stóp dzieliła okno od gruntu. San-Rémo nic wahał się dłużej. Pochwyciwszy za ramę okna, na ryzyko zabicia się w upadku, wyskoczył w ogród.
Wicehrabia przeszedłszy schody wszedł do pawilonu.
Ciemność tu głębsza niźli na dworze z razu go oślepiła, po paru jednak sekundach zdawało mu się, że dostrzega jakąś białą postać leżącą na podłodze. Zbliżył się do tej postaci, pochylił się nad nią, a dotknąwszy jej:
— Herminia! zawołał z przerażeniem, to Herminia!
Miał ją już podnieść, gdy okno otwarte zwróciło jego uwagę. Straszne podejrzenie ścisnęło mu serce. Podszedł do tego okna, a wychyliwszy się, spojrzał ku Polom Elizejskim. Samotność panowała zupełna.
— Dzięki niebu! wyszepnął, omyliłem się. Była tu sama.
Powrócił do zemdlonej, a wziąwszy ją na ręce, zaniósł na trzcinową kanapkę, na której ją położył.
Obecnie wróćmy do Andrzeja.
Dzięki zręczności i odwadze, młodzieniec po niebezpiecznym tym skoku, stanął na nogach zdrów i cały.
— Jeżeli wicehrabia powziął jakie podejrzenie, mówił sobie Andrzej, pierwszym jego czynem będzie wyjrzeć przez okno. Nie trzeba aby mnie widział.
O kilkanaście kroków od niego, wznosił się pień starego ściętego u wierzchu drzewa. San-Rémo ukrywszy